głodny... Przestaje poznawać ludzi, jeśli ich nie widział przez ostatnią dobę. Jedyny, któremu
udawało się jako tako wciągnąć go w sensowną rozmowę, to sąsiad, Lampe, ale to też postać specyficzna i nie żaden mistrz krasomówstwa – Polina Andriejewna widziała go i wie. Całe moje doświadczenie podpowiada, że dalej może być tylko gorzej. Jeśli chcecie, możecie odebrać chorego ode mnie, ale nawet w najmodniejszej szwajcarskiej klinice, choćby u samego Schwangera, wynik będzie taki sam. Niestety, współczesna psychiatria jest wobec takich przypadków bezsilna. W trójkę – doktor, biskup i pani Lisicyna – weszli do pawilonu numer siedem. Zajrzeli do sypialni. Dwa puste łóżka: jedno – Berdyczowskiego, ze zmiętą pościelą, drugie akuratnie posłane. Udali się do pracowni. Story w biały dzień zasłonięte, światło się nie pali. Cicho. Nad oparciem krzesła sterczała łysiejąca czaszka Matwieja Bencjonowicza, niegdyś zawsze przykryta wirtuozersko zaczesaną pożyczką, teraz bezbronna, naga. Na dźwięk kroków chory nie odwrócił się. – A gdzie Lampe? – zapytała szeptem Polina Andriejewna. Korowin odpowiedział normalnym głosem: – Nie mam pojęcia. Ilekroć przyjdę – nigdy go nie ma. Chyba już kilka dni go nie widziałem. Nasz Sergiusz Nikołajewicz to osobowość samodzielna. Pewnie odkrył jeszcze jakąś emanację i zajmuje się „eksperymentami polowymi”. Takiego terminu używa. Władyka pozostał na progu. Patrzył na potylicę swego duchowego dziecka, raz po raz mrugając. – Panie Matwieju! – zawołała Polina Andriejewna. – Może głośniej – poradził Donat Sawwicz. – On teraz reaguje tylko na silne bodźce. Pani Lisicyna krzyknęła na cały głos: – Panie Matwieju! Proszę spojrzeć, kogo panu przywiozłam! Polina Andriejewna trochę liczyła na to, że widok ulubionego nauczyciela wstrząśnie chorym, pobudzi go do życia. Na okrzyk podprokurator obejrzał się, poszukał źródła dźwięku. Znalazł. Ale popatrzył tylko na kobietę. Jej towarzyszy nie zaszczycił spojrzeniem. – Tak? – zapytał powoli. – Czym mogę pani służyć? – Przedtem on o waszą przewielebność stale pytał! – Zrozpaczona Polina zaszeptała do Mitrofaniusza. – A teraz nawet nie spojrzy... Gdzież to pan Lampe? – zapytała ostrożnie, podchodząc do siedzącego. – Pod ziemią – odpowiedział pytany bezbarwnym, obojętnym głosem. – Widzi pani? – Korowin wzruszył ramionami. – Reakcja tylko na intonację i gramatykę pytania, z majaczeniowym odzewem. Nowy etap w rozwoju choroby umysłowej. Archijerej postąpił naprzód, zdecydowanie odsuwając doktora na bok. – Proszę pozwolić. Fizyczne uszkodzenia mózgu to niewątpliwie domena medycyny, ale choroba duszy, w którą, jak dawniej mawiano, bies wstąpił, to już, doktorze, mój resort. – I podnosząc władczo głos, nakazał: – Wie pan co, niech pan nas zostawi z panem Berdyczowskim sam na sam. I proszę nie wchodzić, póki nie zawołam. Nikt inny też nie. Rozumie pan? Donat Sawwicz uśmiechnął się. – Ach, władyko, nie z ojca diecezji to sprawa, proszę mi wierzyć. Tego biesa modlitwą ani wodą święconą się nie przegoni. A poza tym nie pozwolę u siebie w klinice średniowiecza urządzać. – Nie pozwoli pan? – Archijerej zmrużył oczy, przyglądając się doktorowi. – A pętać się chorym pośród zdrowych pan pozwala? Co pan tu, w Araracie, za galimatias zaprowadził? Nie można się rozeznać, kto z publiczności jest poczytalny. I tak człowiek żyje sobie na tym świecie i nie zawsze rozumie, kto tu zwariował, a kto nie, lecz u was na wyspie to w ogóle jedno zgorszenie i zamęt. Tu i zdrowy sam w siebie zaczyna wątpić. Niech pan lepiej robi to, co panu powiedziałem. A jak nie, to odmówię pańskiej instytucji prawa pobytu na terytorium kościelnym. Korowin więcej spierać się nie ośmielił. Rozłożył ręce – a róbcie, co chcecie – odwrócił się i wyszedł.