– Fizykowi pańskiemu, Lampemu! On właśnie jest Czarnym Mnichem, teraz to już
ustalone z całą pewnością! I zabójcą też on jest! Na Wyspie Rubieżnej się ukrył! A Pelagia, czy tam Lisycyna, tam właśnie popłynęła! Podprokurator, który nie zdążył wczytać się porządnie w list, z niedowierzaniem pokiwał głową. – Lampe na Wyspie Rubieżnej? Skąd, ojcze, tam go wcale nie ma! – A gdzie jest? – odwrócił się Mitrofaniusz. – Tam. – Berdyczowski machnął ręką, wskazując gdzieś w dół. – Pod ziemią. Władyka aż zamarł. Co to, nie doleczył? Albo znowu zaczęły się majaczenia? – To znaczy, chciałem powiedzieć, w piwnicy – wyjaśnił Matwiej Bencjonowicz. – Jakiś czas temu urządził sobie nową pracownię. Tam właśnie przesiaduje. Pomagałem mu nosić na dół arkusze metalu, zerwane z dachu. Sergiusz Nikołajewicz coś mi o emanacji tłumaczył, jakieś niebezpieczne doświadczenia tam robi, ale ja nic nie rozumiałem, byłem otępiały. I instrumenty wszystkie ma teraz w piwnicy. Prawie stamtąd nie wychodzi. Może raz na dzień wyjrzy, kawałek chleba zje i znowu pędzi na dół. Śledczy mówił powoli, z trudem dobierając słowa, widać niezupełnie jeszcze doszedł do siebie, ale na umysłowo chorego nie wyglądał. – Gdzie ta piwnica? – zapytał biskup doktora, nie wiedząc, czy ma wierzyć w to, co usłyszał. Może nawet żadnej piwnicy nie ma? – O, tam, proszę za mną. Doktor poprowadził zebranych do poczekalni, stamtąd do komórki, z komórki po kamiennych schodach w dół. Było ciemno, asystent Korowina zaświecił zapałką. – Proszę, drzwi. Ale tam żadnej pracowni... Korowin, nie kończąc zdania, pociągnął za klamkę i zza otwartych drzwi napłynęło nieziemskie, czerwonawe światło. Słychać było ciche potrzaskiwanie, zadźwięczało szkło. Mitrofaniusz zajrzał do środka. Nad długim stołem, zastawionym aparatami i instrumentami niejasnego przeznaczenia, pochylała się maleńka figurka w obszernej bluzie. Pod sufitem płonęła lampa, owinięta czerwoną chustą – stąd owo dziwaczne oświetlenie. Skulony nad stołem człowieczek patrzył przez jakiś osobliwy mikroskop na imadełko, w którym zaciśnięta była pionowo czarna metalowa płytka. Za nią na specjalnej podstawce stała pusta kolba. Nie, nie pusta – na samym dnie pobłyskiwała maleńka kupka jakiegoś proszku czy może drobnego piasku. Badacz był tak pochłonięty obserwacjami, że nie usłyszał kroków. Wyglądał osobliwie: na głowie miał hełm strażacki, a do piersi przymocowaną cynkową miednicę, zwykłą, taką w jakiej pierze się bieliznę. – A więc to tu się zapodział hełm z kompletu przeciwpożarowego – powiedział półgłosem asystent. – Frołow przychodził do mnie na skargę. Nie chciałem panu, panie doktorze, takim głupstwem głowy zaprzątać. Nie odpowiadając swemu pomocnikowi, Korowin ruszył do przodu i zawołał głośno: – Panie Lampe! Panie Sergiuszu! Co to za tajemnice podziemi? Mały człowieczek obejrzał się, zamachał na przybyszów rękoma. – Precz, precz! Nie można! Jej niczym nie zatrzyma! Niczym! Żelazo próbowałem, miedź próbowałem, stal, cynę, teraz, o – cynk – jak nóż w masło! Będę blachę. – Pokazał kawałek blachy do pokrywania dachów, leżący na skraju stołu. – Potem ołów, potem srebro! Coś przecież powinno zatrzymywać! Obok arkusza blachy rzeczywiście połyskiwał arkusz matowego metalu oraz – o wiele jaśniej – srebrna taca. – Tak – skonstatował Korowin. – Taca z mojego kredensu. No, panie Lampe, u pana do całego bukietu patologii dochodzi jeszcze kleptomania! Wstydź się pan, panie Sergiuszu. I to apologeta moralności! Fizyk zmieszał się, wymamrotał niewyraźnie: – Tak, niedobrze. Ale gdzie? Czas! Przecież nikt, ani jeden! Wszystko sam! A jeszcze by złota. Ja na złoto bardzo. I inne szlachetne! Albo niech już będzie platyna, żeby podobne podobnym. Ale gdzie, gdzie?